Królową polskiego kryminału
odkryłam kilka lat temu. Nie było wtedy jeszcze takiego szumu, ani Saszy
Załuskiej. Tytułem od którego moje zainteresowanie tą autorką się zaczęło był kryminał
z 2010 roku - Tylko martwi nie kłamią. Przysłowiowa cegła po przeczytaniu
której pomyślałam, o tej pani zrobi się jeszcze głośno.
Miłość leczy rany to trochę, a
może nawet więcej, to zupełnie inna Bonda. Dwutorowa historia, z której część akcji
umiejscowioną w Polsce czyta się zdecydowanie lżej, niż tą drugą – w
Kazachstanie. Ale od tej właśnie na
Uralsku rozpoczyna się cała opowieść. Ileż tu jest imion, dziwnie brzmiących nazwisk,
ile historii i kultury osadzonej w tej kazachskiej rzeczywistości. W głowie mi
się zakręciło nie jeden raz, trudności miałam z zapamiętaniem kto i co, kto ważny,
kto mniej. Początek czytałam z trudem, nie było przysłowiowego wow. Zgrzytałam zębami,
zastanawiając się, kiedy to w końcu stanie się bardziej zrozumiałe.
Cześć współczesna dziejąca się w
Polsce, dała trochę wytchnienia dla moich szarych komórek. W końcu coś
zrozumiałego. Lektura zdecydowanie lżejsza, może nawet ciut ciekawsza. Na pewno
bardziej przejrzysta i zrozumiała, bez pętli uwarunkowań środowiskowych. Kazachskie
poczucie męstwa, walka rodów, to tematy zgoła inne niż to czym żyjemy na co
dzień.
Miłość leczy rany nie jest lekka i przyjemną
lekturą. Nie jeden raz miałam ochotę ją odłożyć. Nie weszłam w tą opowieść łatwo,
choć momentami była ciekawa, to zupełnie nie moja bajka. Gdyby od tego tytułu zaczęła się moja styczność
z Bondą, więcej bym po nią nie sięgnęła. Całe szczęście jest inaczej i czekam
na jej kolejne powieści, niekoniecznie z Kazachstanem w tle.